"Mój ty smutku..ale macie rozkminę, co?.."

 

Dawno nie byłam w bibliotece, powiedziałam bibliotekarce, że była to przerwa na pandemię i dziecko :P 

W dziale nowości, który zawsze szturmuję, jakoś nic ciekawego nie mogłam znaleźć, aż do momentu, w którym trafiłam na książkę o ks. Janie Kaczkowskim "Czekam na Was, ale się nie śpieszcie". Pomyślałam "to jest to". Nie jestem specjalnie praktykująca, ale przeczytałam już "Życie na pełnej petardzie" i wiedziałam, że nie będzie to stracony czas.
To jest jedna z tych książek, po której się "zatrzymujesz" i zastanawiasz nad swoim życiem i życiem w ogóle. Książka, po której rozumiesz, że zdrowie jest największym bogactwem. Zrozumiesz, że wszyscy jesteśmy tacy sami i nikt nie zasługuje na wykluczenie i złe traktowanie, a już na pewno nie ludzie chorzy.

Jest to wywiad z przyjaciółką księdza Kaczkowskiego- Kapsydą Kobro- Okołowicz, byłą prezeską fundacji Rak`n`Roll, która opowiada m. in. o poznaniu Hardego Johnnego, o tym czego ją nauczył, jaki był i co lubił?
Kobro- Okołowicz wyjaśnia, że Ks. Kaczkowski nie lubił jak się mówiło do niego "Janek". Powiedział, że ma mówić do niego: Jan lub Johnny.

Kaczkowski wychowywał się w rodzinie ateistycznej, jednak podkreślał, że babcia Wincentyna miała na niego duży wpływ. To ona pokazała mu kościół, który go fascynował, gdy był dzieckiem. W wieku 8 lat napisał siostrze, że zostanie księdzem. Rodzina patrzyła na to z przymrużeniem oka, a gdy wstąpił do seminarium nie mogli uwierzyć. Jan jako nastolatek nie był święty. Nie wylewał za kołnierz, lubił się wyszaleć. Ze względu na dużą wadę wzroku odstawał trochę od rówieśników, którzy mu dokuczali przezywając go "skanerem". Czytał z nosem przy kartce. Mały Kaczkowski jednak bardzo dobrze sobie radził, ponieważ był wygadany i miał cięty język. Już od dziecka miał charyzmę i dar łatwego nawiązywania kontaktu z ludźmi. Cięty język, charyzma oraz umiejętność słuchania i rozmawiania z każdym, wyróżniały go.  Księży spostrzegał jako "przebranych panów, którzy machają waflem". Powołanie dawało coraz wyraźniej o sobie znać.

Wada wzroku i w seminarium stanowiła pewnego rodzaju przeszkodę i gdy nadszedł moment święceń, jeden z biskupów zapytał:

-a pieniądze widzi?- widzi.. -to święcić! 

Ks. Kaczkowski ubolewał nad losem ludzi śmiertelnie chorych, którzy zostają często sami ze swoją chorobą. Ubolewał nad tym, że lekarze nie potrafią rozmawiać z nimi i przekazywać trudnych wiadomości. Cierpiał, gdy widział ludzi ciężko chorych umierających na korytarzach. Na salach już nie było dla nich miejsc. Walczył o podmiotowe, a nie przedmiotowe ich traktowanie, o godne odejście. Pracował w hospicjum domowym, jeżdżąc do ludzi, którzy go potrzebowali na ostatniej drodze. Był zdania, że choćby chorego trzymało tysiąc rąk i tak musi sam przedrzeć się przez szczelinę śmierci. Najlepiej, by był przygotowany, tj. pogodzony z bliskimi i by odchodził w spokoju i miłości. 

Marzeniem księdza było stworzenie własnego hospicjum. I dokonał tego ze sztabem wspaniałych osób. Marzenie ziściło się, chociaż sam ojciec Johnnego nie do końca wierzył, że się uda. W puckim hospicjum pw. Św. Ojca Pio nie pachnie śmiercią i nie ma ponurej, szarej atmosfery. Toczy się życie, a na pianinie co jakiś czas pali się świeca..  Jest jasno, przestrzennie, ludzie w nim są bardzo życzliwi i dbają, by podopiecznym niczego nie brakowało. Noszą kolorowe skarpetki, które otrzymali od Kapsydy. Spełniane są ich zachcianki lub małe grzeszki np. papierosik. Gdy nadchodzi ta chwila, on już tam jest. Choć sam jest śmiertelnie chory, i nie pozostało mu dużo czasu, daje z siebie 1000 %. Pomaga umierającym przejść na drugą stronę, rozmawia z nimi, z rodziną, udziela ostatniego namaszczenia. Pewnego dnia ucieka ze szpitala z centralnym wkłuciem, by zeznawać w sądzie w sprawie swojego wolontariusza (byłego więźnia), który mówił do księdza "tatko". Kapsyda pomaga Johnnemu w puckim hospicjum, ona również jest poważnie chora. Jednak uważa, że jej choroba teraz nie jest ważna, a odchodzące osoby, które poznała. Pragnie, by ich ostatnie dni, tygodnie życia były wspaniałe, by była "petarda".

Razem z Hardym Jonnym tworzyli idealny duet. Jak to określiła Hanna Lis w jednym z programów z ich udziałem "on katol, ona lewaczka". Oboje z różnych światów, o różnych poglądach. Wspólny cel zbudował przyjaźń, która rzadko się zdarza. Rak to temat tabu, tak jak śmierć. Osoby chorujące są wykluczone, znikają, odchodzą w milczeniu. W świecie, w którym żądzi kult ciała i piękna, nie ma miejsca na chorobę. Rodzina nie potrafi często rozmawiać z bliskimi w trudnych chwilach. Zamiast "będzie dobrze" chory chciałby usłyszeć: "jestem tu, gdy będziesz mnie potrzebował, powiedz". Ks. Kaczkowski stworzył projekt "Aeropag etyczny". W ramach niego prowadzone są wykłady i praktyczne ćwiczenia, uczące jak lekarz powinien rozmawiać z ciężko chorym pacjentem. Hardy Johnny kochał życie, ludzi i dobre jedzenie. Zwłaszcza ulubioną polędwicę i wino. Miał niebanalne poczucie humoru i duży dystans do siebie i świata. Pomagał trudnej młodzieży, proponując wolontariat w hospicjum, ale też nie pogardził rozmową przy piwie. Uważał, że trzeba korzystać z życia, zachowując godność. Cieszyć się nim i celebrować je, żyjąc na "pełnej petardzie! ". Książka wzrusza do łez, ale jest w niej też dużo humoru. Z opowieści przyjaciół, rodziny i współpracowników (zakończenie książki), wynurza się portret wspaniałej osoby. Ks. Kaczkowski odszedł w marcu 2016 r.






Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o. o. Warszawa 2017, 276 stron.

Komentarze

Popularne posty